31.01.2017 Zimowy sen spławikowca wyczynowca
Taki obrót rzeczy w moim przypadku to niestety szara rzeczywistość, z którą trudno się pogodzić, bo bez kija w ręce czy chociażby odrobiny zawodniczej adrenaliny niełatwo żyć. Aby nie popaść w wędkarską „depresję”, staram się zatem ten martwy okres wypełnić wszystkimi możliwymi namiastkami prawdziwego łowienia i jak najwięcej czasu poświęcić mojej wędkarskiej pasji.
Pierwsza sprawa, o której chciałbym napisać, to przegląd minionego sezonu.
Moim zdaniem bardzo ważne jest to, aby na spokojnie przeanalizować poszczególne zawody czy choćby tury, zastanowić się nad popełnionymi błędami, a przede wszystkim wyciągnąć trafne wnioski. Wiele zawodów odbywa się co roku na tych samych łowiskach. Wprawdzie warunki na każdym z nich potrafią się zmienić dosłownie z dnia na dzień, to mimo wszystko po dokładnej analizie możemy dokonać oceny, kiedy postępowaliśmy słusznie, a kiedy nie. Ważne, aby nie robić tego samemu, bo można zabrnąć w tzw. ślepą uliczkę. Spostrzeżenia kolegów z drużyny czy nawet trenera obserwującego wszystko z boku są naprawdę istotne i czasami wywracają całą teorię do góry nogami.
Drobne detale, które mogą się wydawać błahostkami, potrafią – poukładane w sensowną całość – zagwarantować sukces. Dlatego warto do tego wszystkiego wracać i analizować nawet po kilka razy każde zawody. Szybko przelatując myślami przez poprzedni sezon, przychodzą mi do głowy zawody 1. ligi GPP oraz Robinson- -VDE Cup. Te drugie uważam za osobistą porażkę. O ile w roku 2015 zarówno w eliminacjach, jak i finale potrafiłem wywalczyć wysokie miejsca, o tyle w minionym 2016 r. czegoś brakowało i nie byłem w stanie ustabilizować wyników na przyzwoitym dla mnie poziomie. Z drugiej jednak strony wspominając zawody pierwszoligowe, rysuje mi się
uśmiech na twarzy. Wraz z drużyną Robinsona wywalczyliśmy drugie miejsca w klasyfikacjach drużynowej oraz klubowej. Dodam, że w tej ostatniej do zwycięzcy zabrakło nam tylko jednego punktu. Również w klasyfikacjach indywidualnych mamy się czym pochwalić – najlepszy z naszej seniorskiej trójki Paweł Wlazło oraz młodzieżowiec Mikołaj Geisler zajęli solidarnie wysokie drugie miejsca. Ja zarówno w rocznej, jak i dwuletniej klasyfikacji uplasowałem się na siódmych lokatach, dzięki czemu mam nadzieję, że ugruntuję swoją pozycję w 10-osobowej kadrze. Powyższe sukcesy nie byłyby możliwe bez współpracy całej drużyny i szczegółowej analizy poczynań
każdego z nas. Być może na komercyjnych zawodach zabrakło rozpracowania łowiska w szerszym gronie, tak jak robi się to w zawodach GPP, stąd mój gorszy wynik. Będę miał o czym myśleć przez najbliższe miesiące…
Kolejnym zimowym elementem, o którym powinienem wspomnieć, to posezonowa konserwacja sprzętu i jego zabezpieczenie. Zaczynając od „grubszych” rzeczy, powiem szczerze, że specjalnie się nimi nie przejmuję. Staram się, aby wędki i kołowrotki były po prostu suche; nic więcej nie jest potrzebne. Wilgoć i pleśń im nie służą, zwłaszcza w czasie kilkumiesięcznej „przerwy w pracy”. Kręciołki można zabezpieczyć smarem dobrej jakości, co na pewno wydłuży ich żywotność, ale to wszystko. Dużo większą uwagę
skupiam na kilku drobiazgach, które w mojej ocenie mają większe znaczenie i są bardziej podatne na zaniedbania. Mam tutaj na myśli amortyzatory, żyłki oraz spławiki, czyli elementy, które mają bezpośredni kontakt z rybą i nie powinny zawodzić w kluczowych momentach, gdy do siatki można doholować cenne podczas zawodów punkty. Celowo nie wspominam o przyponach i haczykach, gdyż są one wymieniane na bieżąco i żadne zabiegi ochronne nie są w ich przypadku konieczne. Wracając jednak do zestawów,
to po sezonie sprawdzam, w jakim stopniu są zużyte. Te, które widzą wodę od czasu do czasu i są na topach sporadycznie, zostawiam nawet na kilka sezonów, natomiast te ulubione, eksploatowane często i intensywnie, wymieniam w miarę możliwości corocznie. Dodatkowo kontroluję kondycję spławików. Jeżeli występują tylko lekkie uszkodzenia niemające większego wpływu na ich prawidłowe funkcjonowanie, to wykonuję drobne naprawy, np. wklejenie antenki lub zabezpieczenie dodatkową warstwą bezbarwnego lakieru. Częstym problemem jest przedstawione na zdjęciu przecieranie przez żyłkę oryginalnej powłoki lakierniczej. Ja nigdy nie wyrzucam takiego modelu, ale go maluję i – o ile oczywiście po takim zabiegu nie ma efektu „picia wody” i w konsekwencji tonięcia – używam go nadal. Ogólnie ujmując, w odniesieniu nie tylko do spławików, ale do całego sprzętu przyjmuję zasadę: ma działać, a nie wyglądać. Żyłki na kołowrotkach wymieniam obowiązkowo maksymalnie po dwóch latach użytkowania. Tak jak pisałem w jednym z wcześniejszych artykułów, kiepskiej jakości poprzecierana, rozciągnięta, „sprężynująca” żyłka potrafi skutecznie zniechęcić do wymagającej metody odległościowej. Splątane rzuty, zamieszanie przy kabłąku kołowrotka są gwarantowane, jeżeli na siłę będziemy chcieli przełowić nią jeszcze jeden sezon.
Amortyzatory koniecznie należy wyjąć ze szczytowych elementów. Na niekorzystne warunki narażone są zwłaszcza delikatne gumy lateksowe. Są one mniej trwałe niż silikonowe, ale zdecydowanie lepiej pracują na rybie. Na deser dzisiejszej lektury zostawiłem to, co sprawia mi największą przyjemność w zimie, czyli wyczekiwane wyjazdy
na ryby. Przy obecnie panujących łagodnych zimach tytułowy sen jest niejednokrotnie przerywany ciepłymi weekendami, podczas których wiatr wieje z południa i funduje nam naprawdę przyjemne powietrze. Wtedy właśnie zabieram sprzęt i wyruszam w teren na znane mi zimowiska ryb lub zbiorniki z ciepłą wodą (np. zalew elektrowni Rybnik). Oczywiście o dobry wynik jest niezwykle trudno, ale przecież można się cieszyć każdą, nawet najmniejszą płoteczką i przy okazji na jakiś czas zaspokoić swój
wędkarski głód. Jedna rzecz, która nieco przeszkadza, to dużo pracy dla moich zmarzniętych dłoni ze sprzętem, zanętami, glinami i robakami. W związku z powyższym od pewnego czasu zacząłem zastanawiać się nad mniej wymagającymi metodami połowu. To, co przyszło mi do głowy od razu, to niezwykle popularny ostatnio method feeder. W listopadowym numerze WMH w dziale „Od spławika do gruntu” przeczytałem ciekawy artykuł Marcina Kostery „Jesienny białoryb na plecionkę”, który zachęcił mnie
do dalszych poszukiwań. Przeglądając zatem zasoby Internetu, znalazłem interesującą recenzję wędki Robinson Diplomat Method Feeder. Ten kij o długości 3,30 m waży tylko 180 g, co stawia go w czołówce lekkich wędzisk przeznaczonych do metody. Przeczytałem, że radzi sobie z parokilogramowymi karpiami. W taki oto sposób połknąłem
bakcyla. Na razie kupiłem pierwszy zestaw koszyków z foremką, który na pewno na stałe zagości w moim arsenale i będzie nieodzownym wyposażeniem na jesienno-zimowe wędkowanie. W kolejnym kroku, aby póki co nie wydawać fortuny, planuję wymienić starą samoróbkę pickerka na wyżej opisany kijek. Prawdę mówiąc, już nie mogę się doczekać swojej pierwszej gruntowej zasiadki. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie pogoda na to pozwoli, a ryby dopiszą.
tekst i foto: Paweł Szlachta